wtorek, 1 lipca 2008

The Dø

The Dø: A Mouthful
[Wagram; 2008]


Czym jest indie pop? Odpowiedź jest prosta: indie pop to The Dø! Francusko-fiński duet nie tylko nagrał jedną z najlepszych indiepopowych płyt tego roku, ale też na nowo zdefiniował ten gatunek (lub nurt, jak kto woli). Wokalistka Olivia B. Merilahti (ona jest rzeczoną Finką) i multiinstrumentalista Dan Levy (Francuz) stworzyli płytę będącą esencją tego, co wyrosło na gruncie terminu indie. Ich indie to samodzielność, swoboda gatunkowa, dziecięca naiwność i zachwyt melodią, wreszcie instrumentalna i brzmieniowa biegłość. Jak to wygląda w praktyce?

W praktyce jest to płyta dość jednorodna stylistycznie, jednak kilkakrotnie w trakcie jej słuchania doświadczycie zdumiewających zwrotów akcji. Ale zacznijmy od początku. Otwierający album utwór „Playground Hustle” to rozbudowane partie perkusyjne i tekst skandowany przez zmultiplikowany głos Olivii. Do tego świdrujące dźwięki fletu, klaskanie, cymbałki i jakieś bajkowe smyczki głęboko w tle. Intensywne wsłuchanie się w strukturę tego utworu musi wywołać uśmiech uznania dla umiejętności Levy’ego, który łączy ze sobą w nieprawdopodobnie zręczny sposób zupełnie odmienne elementy melodyki. Potem następuje cała seria prościutkich, ale urokliwych gitarowych piosenek, w których pobrzmiewają echa skandynawskiego popu, choćby The Cardigans. „At Last” ze ślicznymi chórkami, „On My Shoulders” prowadzony przez banalny wręcz motyw gitary i słodkie wejścia smyczków, melancholijna, intymna ballada „Song For Lovers”, „The Bridge Is Broken” z drażniącym, wysilonym wokalem Olivii, beatlesowsko melodyjne „Stay (Just A Little Bit More)” – to piosenki zwyczajne i proste aż do bólu, ale zaaranżowane i wykonane z taką lekkością i maestrią, że trudno się od nich oderwać. Znakiem rozpoznawczym gry Levy’ego są wplatane w strukturę utworów partie gitary puszczane od tyłu, dodające „The Brigde Is Broken” czy „On My Shoulders” lekko psychodelicznego posmaku.

No dobrze, a gdzie te zwroty akcji, gdzie te zaskoczenia? Pierwszy to „Unissasi Laulelet” – przepiękna piosenka zaśpiewana w suomi (czyli po fińsku), wypełniona efektownymi partiami perkusyjnymi i pełnymi uniesienia chórkami. Zaraz potem „Tammie” – nowy hymn indie kids. Posłuchajcie, jak świetnie nasz duet połączył tu latynoską rytmikę z prostą rockową melodią, jak w kulminacyjnych momentach wprowadzono podnoszące napięcie orkiestracje i chóry. Toż to prawdziwy indiepopowy majstersztyk! A żeby wrażeń nie było za mało, chwilę później dostajemy między oczy absolutnie zdumiewającym nagraniem – „Queen Dot Kong”. Hip-hopowy rytm, rapowany tekst pełen różnych dziwacznych zawirowań językowych, do tego szalone partie orkiestry (ach te flety i dęciaki!). To jest ten moment, kiedy zaskoczenie dosłownie zapiera dech w piersi. A to przecież nie koniec płyty! Zaliczymy jeszcze ponury, introwertyczny numer „Searching Gold”, wzruszająco piękną balladę „When I Was Lost Home” czy kakofoniczny, pełen gitarowych pisków utwór „Travel Light”. A na finał błyskotliwy flirt z brzmieniem popu lat 60. w „Aha” i bardzo mocny akcent w postaci agresywnego, przesterowanego basu w „In My Box”.

„A Mouthful” zebrała mnóstwo wysokich ocen w serwisach i blogach zajmujących się muzyką indie – zupełnie zasłużenie. To prawdziwe objawienie, eksplozja talentu i bezpretensjonalnego stylu, to płyta, której nie wolno przegapić.

[m] z bloga don't panic we are from poland


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
On My Shoulders (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
I’m From Barcelona: Let Me Introduce My Friends
Gomez: How We Operate
The Cardigans: First Band On The Moon

sobota, 21 czerwca 2008

Black Francis

Black Francis: Svn Fngrs
[Cooking Vinyl; 2008]


Kiedy wiosną 2004 roku Pixies ogłosili powrót do wspólnego grania w oryginalnym składzie, wiele osób zastanawiało się, czy w przerwach pomiędzy trasami koncertowymi po całym świecie zespół znajdzie czas na nagranie czegoś nowego, a jeśli tak, to czy w XXI wieku stać ich będzie jeszcze na nagranie materiału na miarę „Surfer Rosa”, „Doolittle” albo „Bossa Nova”. Wydany jeszcze w tym samym roku singiel „Ban Thwok” zdawał się potwierdzać ogromny potencjał grupy, ale niestety, decyzją członków zespołu, było to prawdopodobnie jego ostatnie premierowe wydawnictwo. Suchej nitki na nowych kompozycjach, które powstały i zostały wstępnie zarejestrowane, nie pozostawił między innymi lider formacji – Frank Black. Być może w grę wchodziły w tym przypadku jakieś ukryte przed opinią publiczną czynniki psychologiczne, bowiem taki powrót, jak pokazuje historia, może być bardzo udany (Mission Of Burma, Dinosaur Jr.), a może być udany średnio (The Stooges). Tak czy owak muzycy z Bostonu skupili się na uszczęśliwianiu swoich fanów występami na żywo, rezygnując z działalności studyjnej. Czy jednak rzeczywiście był to dobry ruch z ich strony? Pretekstem do tych rozważań jest dla mnie tegoroczny, solowy mini-album Franka Blacka (występującego pod swoim starym pseudonimem Black Francis) zatytułowany „Svn Fngrs”. To tylko trochę ponad dwadzieścia minut muzyki, ale nawet taka porcja wystarcza, aby zauważyć, że lider Pixies jest w znakomitej formie jako songwriter. Może to być spore zaskoczenie, bowiem poprzednie dokonania tego piosenkarza w znaczącej większości prezentowały dość przeciętny poziom. Tymczasem już otwierający płytę „The Seus” przebija jakością większość kawałków, które Frank nagrał jako solista w ostatnich latach. Słychać w nim inspiracje funky, są nietypowe dla tego pana instrumenty, sposób śpiewania przypomina trochę Becka. Dalej muzyka jest już dużo bardziej poukładana, co nie znaczy że mniej interesująca. Rewelacyjne wrażenie robią zwłaszcza te nieco szybsze i bardziej agresywne utwory, jak „I Sent Away” i „When They Come To Murder Me”, momentami bardzo bliskie stylistyce Pixies, ale brzmieniowo przesunięte w stronę współczesnego rocka alternatywnego. Bardzo przyjemny jest też czerpiący z klasycznego country utwór tytułowy. Cały materiał zresztą utrzymuje się na wysokim poziomie artystycznym i kompozytorskim. Pod znakiem zapytania stają zatem przedstawiane motywy braku reaktywacji studyjnej jego legendarnej formacji. Na razie pozostaje nam zatem cieszyć się siedmioma nowymi kawałkami Franka, które nie odstają mocno od tego, co tworzył na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, więc fanom klasycznego, alternatywnego rocka powinny przypaść do gustu. Zwłaszcza, że jednym z najbardziej zapamiętywanych i oryginalnych elementów twórczości Pixies był właśnie charakterystyczny wokal Franka, a ten nie stracił nic na swojej sile i energii.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I Sent Away (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Pixies: Surfer Rosa
Hüsker Dü: Flip Your Wig
Iggy Pop: The Idiot

piątek, 6 czerwca 2008

Mudhoney

Mudhoney: The Lucky Ones
[Sub Pop; 2008]


Uprzedzam, że nie potrafię i nigdy nie będę potrafił bezstronnie podejść do czegokolwiek nagranego przez zespół Mudhoney. Bo to tak, jakby próbować znaleźć obiektywną skalę do oceny umiejętności kulinarnych własnej mamy, albo urody pierwszej szkolnej miłości. Z perspektywy czasu przyznaję, że dwie ostatnie płyty tego zespołu, nagrane po powrocie w (niemal) oryginalnym składzie, zostały przeze mnie nieco przewartościowane. Zachłysnąłem się po prostu możliwością obcowania z nowymi dokonaniami swoich idoli sprzed lat, licząc na to, że uda mi się poczuć jakbym znów miał szesnaście lat. Nie żeby „Since We’ve Become Translucent” i „Under The Billion Suns” były słabe, wystarczy odświeżyć sobie choćby „The Straight Life” z tej pierwszej żeby się o tym przekonać. Sęk w tym, że na drabinie jakości całościowo należało je umiejscowić co najmniej dwa poziomy poniżej tego, do czego przyzwyczaili nas Mudhoney w przeszłości. I, jak się okazuje, także przynajmniej jeden poziom od tego, na co przez cały czas było ich stać, bowiem „The Lucky Ones” to powrót zespołu do wielkiej formy, zarówno kompozytorskiej jak i wykonawczej, choć nie chodzi tu bynajmniej o nadzwyczajne umiejętności muzyków (chciałoby się rzec, że wręcz przeciwnie). Jakkolwiek wszystkie komplementy wygłaszane teraz pod adresem kapeli mogą brzmień mało wiarygodnie w kontekście tego co napisałem wcześniej, tym razem jestem absolutnie pewien swoich racji – nowy materiał to porcja garażowego rockandrolla, jakiego przez ostatnie lata na scenie rockowej uświadczyć można było raptem sporadycznie. Wystarczy posłuchać takich kawałków jak tytułowy „The Lucky Ones” czy klasycznie dzikich „Tales Of Terror” i „The Open Mind” (ten ostatni z charakterystycznie ironicznym tekstem „The open mind is an empty mind, so I keep mine closed”), aby dostrzec skok jakościowy na każdej bez mała płaszczyźnie i zostać porażonym witalną energią bijącą od tych utworów. Weterani ze Seattle zboczyli wreszcie ze ścieżki prowadzącej ich ku muzyce bardziej eksperymentalnej i powrócili do tworzenia tego, co wychodzi im najlepiej, a więc brudnej, nieokrzesanej muzyki gitarowej, opartej na prostych riffach i zbliżonej do największych i najważniejszych dokonań z okresu „Superfuzz Bigmuff”, estetyki śmierdzącej piwem, nikotyną i spalonym wzmacniaczem. Kompozycje mieszczą się w granicach garage-rocka i punk-rocka z elementami bluesa, wyznaczonych wiele lat temu przez takie grupy jak MC5, The Stooges, Ramones i The Dead Boys. Gitary Steve’a Turnera są znów tak wściekle przesterowane i hałaśliwe, że ich brzmienie osiąga momentami poziom absurdu a wokal Marka Arma, mimo upływu lat, nie stracił nic na zadziorności i nie zyskał nawet krzty na czystości. Tym samym jeden z dwóch frontmanów grupy może śmiało rywalizować o miano najgorszego wokalisty na rockowej scenie, co też nie jest w jego przypadku żadnym novum. A zatem wszystko po staremu – i to bardzo staremu. Jeżeli jesteście zwolennikami muzyki wyrafinowanej i nieliniowej, zdradzającej kunszt kompozytorski albo instrumentalną wirtuozerię, to polecam omijać „The Lucky Ones” szerokim łukiem. Ale jeżeli – podobnie jak ja – wychowaliście się na brzmieniu ze Seattle i czasami nostalgicznie spoglądacie na leżące na półce, pokrywające się coraz grubszą warstwą kurzu płyty Green River i Mother Love Bone, to nowe dzieło Mudhoney pozwoli wam na chwilę poczuć się tak, jakby grunge nigdy nie umarł.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Dead Boys: Young, Loud And Snotty
The Stooges: Raw Power
Green River: Dry As A Bone/Rehab Doll

poniedziałek, 5 maja 2008

Tokyo Police Club

Tokyo Police Club: Elephant Shell
[Saddle Creek; 2008]


W tym roku wydana została druga płyta zespołu Tokyo Police Club, następczyni doskonałego debiutu „A Lesson In Crime”. Początkowo nie mogłem się przekonać do nowej konwencji, którą obrali sobie młodzi muzycy z Toronto, zwłaszcza, że poprzedni materiał idealnie trafił w moje gusta, łącząc w sobie punkową żywiołowość, taneczność odmłodzonego nurtu garage-rockowego i nutę eksperymentalizmu zaszczepioną dzięki wykorzystanym klawiszom i elektronice. „Elephant Shell” to krok w stronę muzyki bardziej popowej. Tylko jeden numer w stu procentach nawiązuje do dotychczasowej, energetycznej twórczości zespołu i jest to wydany już w zeszłym roku na singlu „Your English Is Good”. Pozostałe piosenki nadal wywodzą się co prawda z dziedzictwa The Strokes, są jednak zdecydowanie bardziej poukładane i stonowane. Linia pokrewieństwa jest znacznie dłuższa a krew rozrzedzona przez inne inspiracje, wśród których można wymienić na przykład Pixies, Modest Mouse albo Trail Of Dead. Dorzuciłbym także Los Campesinos!, ale byłoby to znaczne nadużycie biorąc pod uwagę metryki obu zespołów. Zaznaczę zatem tylko, że pod wieloma względami te dwie grupy wydają się być sobie bardzo bliskie, choć pierwszy odsłuch może tego nie zdradzać. Obie czerpią wzorce głównie z gwiazd amerykańskiej sceny niezależnej, łączą w swojej muzyce żywiołowe rytmy z chwytliwymi melodiami, wykorzystują indie-popowego instrumentarium oraz wokalne wielogłosy. Tym samym w podobnym stopniu balansują pomiędzy stylistyką taneczną i sentymentalną. Wydaje się natomiast, że na „Elephant Shell” chłopaki z Tokyo Police Club postawili większy nacisk właśnie na nastrój i melodyjne harmonie, odpuszczając sobie część punkowej energii, która była jedną z ich najbardziej charakterystycznych cech. Często pozostajemy sam na sam z sekcją rytmiczną i wokalem, budującymi klimat przypominający dokonania post-punkowych klasyków. Zaiste jest to płyta, która z każdym przesłuchaniem przekonuje do siebie bardziej. Każda kolejna spędzona z nią minuta powoduje, że ma się ochotę o niej pisać i opowiadać więcej. Zaryzykuję wręcz twierdzenie, że po pierwszych dwóch-trzech spotkaniach nie sposób jest docenić pełną gamę pomysłów, które zaszczepili w swojej muzyce młodzi Kanadyjczycy. Ale że krążek sam w sobie jest krótki, to i o krążku będzie tym razem krótko. Zapraszam więc do odsłuchu!


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Last.fm
Your English Is Good (video)
Tessallate (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead: Worlds Apart
Pixies: Doolittle
Tapes 'n Tapes: The Loon

wtorek, 15 kwietnia 2008

The D'Urbervilles

The D'Urbervilles: We Are The Hunters
[Out Of This Spark, 2008]


Powoli, powoli, na kanadyjskiej scenie rodzi się zespół, który już niedługo może stać się prawdziwym objawieniem. Może nie za sprawą debiutanckiego albumu, bo temu brakuje przede wszystkim promocji by myśleć o czołówkach list podsumowujących rok, ale potencjał na przyszłość wydaje się być niebagatelny. Muzycy The D’urbervilles nazwę zaczerpnęli zupełnie przypadkiem z tytułu dziewiętnastowiecznej powieści „Tess of the D’urbervilles: A Pure Woman Faithfully Presented” Thomasa Hardy’ego, którą musieli przeczytać na zajęcia z języka angielskiego jeszcze w liceum. Nie mając innego pomysłu tuż przed pierwszym koncertem pomyśleli, że zabawnie będzie odwołać się do czegoś, co wszyscy obecni momentalnie rozpoznają. A przecież tak jak w przypadku niemal wszystkich lokalnych zespołów zaczynających dopiero swoją muzyczną karierę, na początku publiczność stanowili wyłącznie krewni i znajomi, w tym przypadku ze szkoły. The D’urbervilles bardzo szybko zdobyli popularność a o ich koncertach zaczęto mówić daleko poza rodzimą miejscowość Guelph. Debiutancka płyta, nagrywana na raty, była naturalnym, kolejnym krokiem młodych Kanadyjczyków. Trzeba przyznać, że udało im się w dużym stopniu oddać w wersjach studyjnych żywiołowość i energię charakterystyczną dla występów na żywo. Większość źródeł zestawia The D’urbervilles z ich krajanami The Constantines i trudno się temu dziwić, bowiem jest to pierwsze i najważniejsze skojarzenie, które przychodzi do głowy podczas słuchania „We Are The Hunters”. Doszukać się można naprawdę wielu cech wspólnych, począwszy na specyficznym sposobie artykułowania kolejnych wersów przez wokalistę (na przykład w utworze tytułowym), a na tendencji do prowadzenia utworów w minimalistycznej konwencji, opierając je głównie na perkusji i basie skończywszy. Ale inspiracje The Constantines, choć na pewno dominujące, nie są w twórczości grypy z Ontario jedyne. Słychać także wyraźne wpływy kilku innych rockowych grup nie stroniących od hałaśliwej, gitarowej estetyki, żeby wspomnieć tylko …And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Świetnie w takiej stylistyce odnajdują się oryginalne partie gitar, sprowadzone do roli równorzędnej innym instrumentom i przez to nadspodziewanie interesujące i nietuzinkowe. Zaskakująco sprawnie (zwłaszcza biorąc pod uwagę ich wiek) radzą sobie muzycy The D’urbervilles z komponowaniem chwytliwych i wciągających melodii, uciekających od schematyzmu i wtórności. Często świadomie unikają struktury zwrotka-refren, czasem potencjalny refren celowo powtarzają tylko raz, aby podważyć jego funkcję w piosence. Potrafią pięknie rozwinąć utwór, zbudować nastrój tylko po to, aby w kulminacyjnym momencie niespodziewanie go zakończyć („This Is The Life” czy „Spin The Bottle”). Płyta jest stosunkowo krótka właśnie ze względu na to, że Kanadyjczycy streścili swoje kompozycje do minimum, wycisnęli z nich esencję a całą resztę bez skrupułów wyrzucili do kosza. Dzięki temu materiał jest wyjątkowo mocny na całej swojej długości i szerokości i nieszybko się nudzi. Warto zwrócić uwagę choćby na takie numery jak „Dragnet”, „Hot Tips”, „National Flowers” czy chyba najlepszy w całym zestawieniu, żywiołowy „The Receiver”. Polecam mieć oko na tę grupę, bowiem obecnie jest ona prawdopodobnie jedną z najbardziej perspektywicznych na świecie.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Constantines: Tournament Of Hearts
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead: Madonna
The Afghan Whigs: Gentlemen

wtorek, 25 marca 2008

Downstairs

Downstairs: Oh Father
[Fullstream; 2008]


Podobno muzyka popularna ze Skandynawii przeżywa ostatnio renesans. Chociaż nie, tu i ówdzie mowa była chyba tylko o Szwecji, ale ponieważ dzisiaj słów kilka o zespole z Finlandii, przymknijmy nieco oko na tę nieuzasadnioną generalizację teorii. A że po muzykę Downstairs sięgnąć warto, postaram się was szybko w tym miejscu przekonać. Faktem jest, że od jakiegoś czasu na scenie tego bardziej mainstreamowego post-hardcore’u panuje lekka posucha, tak jakby wystąpiło znane z fizyki zjawisko zmęczenia materiału. I nie chodzi mi w tym miejscu tak bardzo o ilość, co raczej o jakość nowych wydawnictw z tej półki. Sporo zespołów wpadło w pułapkę wtórności, odtwarzając patenty, które po kilkunastu bez mała latach nie powinny robić na nikim większego wrażenia. Patos, adrenalina i nachalny przesyt testosteronu powodują, że kolejne dzieła takich grup, jak choćby Circa Survive, wywołują u mnie odruch ziewania. Są na tej pustyni chlubne wyjątki, z którymi na pewno warto się zapoznać, a wśród nich tegoroczny, długogrający debiut formacji Downstairs. Chłopaki z Helsinek postanowiły otworzyć na oścież okna i wpuścić trochę powietrza odświeżającego tę zatęchłą atmosferę ciężkiego, gitarowego łomotu. Przede wszystkim uciekają oni od sztampowych i ogranych patentów, czyli bazowania wyłącznie na ostrych riffach i szaleńczej sekcji rytmicznej. Oczywiście są tutaj takie piosenki jak „Naifiles To You Bones”, którym bardzo blisko do dokonań wczesnego Fugazi czy tego bardziej agresywnego At The Drive-in, ale to nie one stanowią punkt oparcia dla całego materiału. Zdecydowanie częściej słychać zabawę brzmieniem i konwencjami oraz inspiracje współczesnymi grupami pokroju Brazil i meWithoutYou, a gitary bywają tu i tam wspomagane partiami organów, które zbliżają estetykę nawet w stronę takich wykonawców jak Tokyo Police Club (początek „Peephole City”). Ekstremum zostaje osiągnięte w całkowicie elektronicznym utworze „Goddamn Electric Pecker”, w którym nawet perkusję zastępuje automat. Ale nawet niektóre szybsze kawałki zdradzają niesamowite umiejętności kompozytorskie muzyków – w przeciwnym razie nie byliby w stanie napisać tak mocarnych fragmentów jak te z „My Girl’s Got A Big Mouth Tonight” czy „I’ll Be The Liver”, albo przemycić tak wielu różnych motywów w jednym kawałku (patrz „Legs For Arms”). Poza tym – i to jest chyba największa zaleta albumu „Oh Father” – pomimo wyraźnych nawiązań do muzyki punk-rockowej i hardcore’owej, grupie udaje się zachować artystyczną lekkość i przemycić swoistą radość z grania, o którą tak ciężko u innych współczesnych zespołów poruszających się w podobnych rejonach. Dzięki temu płyta nie przytłacza słuchacza i zostawia mu sporo przestrzeni do oddychania, nawet kiedy wokalista soczyście zdziera swoje gardło. Coż, dobrze wiedzieć, że kiedy Amerykanie chwilowo dostają zadyszki w popychaniu gitarowego wózka do przodu, Fińczycy (jak mawiał pewien niezbyt mądry pan) gotowi są ich w tym wyręczyć.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Peephole City (video)
Goddamn Electric Pecker (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
At The Drive-in: Relationship Of Command
Brazil: A Hostage And The Meaning Of Life
meWithoutYou: Brother, Sister

sobota, 15 marca 2008

Let's Wrestle

Let's Wrestle: In Loving Memory Of... EP
[Stolen Recordings; 2008]


Teoretycznie zespół taki jak Let’s Wrestle w 2008 roku powinien być z góry skazany na porażkę. Lata świetności garage rock revival dawno minęły i każda grupa, która nadal próbuje rozgrzebywać tę ograną stylistkę sama wkłada sobie kija w szprychy. Właściwie nie powinienem był w ogóle zwrócić uwagi na tę londyńską formację, zwłaszcza, że już pierwszy rzut ucha na ich muzykę ujawniał kilka obiektywnych elementów mogących ich zdyskredytować w opinii wyrobionego słuchacza. Brzmienie i produkcja są koszmarne nawet jak na nagrania lo-fi – poszczególne instrumenty zostały słabo wyeksponowane, wszystko szumi, trzeszczy i jest przytłumione (właśnie zdałem sobie sprawę, że grupa ma wszelkie zadatki, aby stać się kolejnym odkryciem Pitchforka). Gitary przypominają nieco mniej agresywną odmianę wczesnego Dead Kennedys a o mającym problemy z czystym śpiewaniem wokaliście najlepiej w ogóle w tym miejscu nie wspominać. Czym zatem tak na dobrą sprawę chcą nas do siebie Londyńczycy przekonać? Stylistyką, która brzmi jak wczesne demówki The Strokes zanim jeszcze nauczyli się pisać przeboje, albo The (International) Noise Conspiracy nagrywający w garażu po wyjątkowo ciężkim dniu, kiedy nie mają już siły na ideologizowanie? Nie brzmi zachęcająco, prawda? A jednak coś w muzyce Let’s Wrestle powoduje, że raz usłyszana nie daje przez długie godziny spokoju. Wielokrotnie złapałem się na tym, jak nucę sobie w głowie „I’m OK, You’re OK” albo „I Won’t Lie To You”, nieświadom zupełnie skąd wzięły się w niej te melodie. Okazuje się, że EPka „In Loving Memory Of…” jest po prostu niesamowicie zaraźliwa. Urzeka gówniarską bezpretensjonalnością i bezczelną prostotą, hipnotyzuje swoją leniwą naturą. Nawet fałszujący wokalista, ukrywający się pod pseudonimem WPG nie drażni już tak bardzo i zdaje się idealnie odnajdywać w obranej estetyce. Ciężko mi zresztą nie kibicować grupie, która z rozbrajającą szczerością wyznaje poprzez tytuły swoich piosenek, że „Music Is My Girlfriend” i „I Want To Be In Husker Du” (choć ten numer akurat nie znalazł się na EPce). Grupie, w której poczuciu humoru wyczuwam mieszankę infantylizmu i surrealizmu („Song For A Man With Pica Syndrome”). Jakkolwiek jednak bardzo bym chciał, żeby chłopcy z Let’s Wrestle nie sparzyli się na długogrającym debiucie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie przeżywają oni swoje pięć minut na scenie. Tym bardziej warto posłuchać ich nagrań już teraz.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I Won't Lie To You (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Strokes: Is This It?
Tokyo Police Club: A Lesson In Crime
Ramones: Ramones

niedziela, 9 marca 2008

Mahjongg

Mahjongg: Kontpab
[K; 2008]


O zespole Mahjongg usłyszałem pierwszy raz w roku 2005, kiedy natknąłem się na ich świetny utwór „Aluminum” z EPki Machinegong. Kiedy niedługo później ukazał się debiutancki album „Raydoncong 2005”, zdradzający drzemiący w grupie potencjał i odkrywający potężne pokłady pomysłowości jej muzyków, cały czas brakowało jednak czegoś, co potrafiłoby silniej przykuć mnie do ich twórczości. Dopiero wydany w tym roku album „Kontpab” potwierdził wielkość tej amerykańskiej formacji i udowodnił kilka tez, co do których nie byłem wcześniej w stu procentach przekonany. Przede wszystkim Mahjongg należy do tej grupy zespołów, którym w XXI wieku nadal chce się poszukiwać nowych, muzycznych środków wyrazu, które hołdują post-punkowej filozofii nieustannego rozwoju i systematycznej oryginalności. Wydawać by się mogło, że połączenie rocka i elektroniki zostało już dostatecznie w tym dziesięcioleciu wyeksplorowane i wyeksploatowane, a jednak chicagowski kolektyw bazując na takiej właśnie konwencji stworzył dzieło na tyle świeże i charakterystyczne, że ciężkie do sklasyfikowania. Z drugiej strony nowy materiał dowodzi, że Amerykanom nie zależy wyłącznie na eksperymentowaniu, na tworzeniu sztuki dla sztuki, że umieją zachować proporcje pomiędzy melodyjnością i nowoczesną melodyką w stopniu nie gorszym wcale niż ich starsi koledzy z Animal Collective. Być może jest to zasługa szerokiego horyzontu inspiracji grupy Mahjongg, które sięgają wczesnego post-punka (wyraźne odwołania do twórczości Public Image Ltd. i Gang Of Four), kraut rocka i art rocka spod znaku Talking Heads, ale nie pozostają także obojętne wobec aktualnych trendów w rocku eksperymentalnym i noise. Długie, irytujące intro do „Pontiac” przywołuje skojarzenia z nachalną manierą Oneidy, a „Tell The Police The Truth” to wariacja na temat Battles spotykających Deerhoof. Ten ostatni kawałek, oparty na zapętlonym, niemal łamiącym zasady rytmiki samplu perkusyjnym, jest zresztą znakomitym przykładem kunsztu kompozytorskiego i wykonawczego muzyków z Mahjongg. Razem z „Problems” stanowią najmocniejsze i najbardziej zapadające w pamięć punkty na płycie, zachowując szczątkowy potencjał przebojowy. Duży nacisk położony został na odpowiednią produkcję materiału, eksponującą wszystkie dźwiękowe pomysły formacji, jak na przykład bardzo charakterystyczne, ośmio-bitowe przeszkadzajki, których brzmienie jako żywo przypomina zabawkowe pistolety laserowe z dzieciństwa. Siłą całego „Kontpab” jest właśnie – niezbędna w przypadku dość minimalistycznej bądź co bądź w aranżacji muzyki – dbałość o szczegóły, oraz idealna równowaga na płaszczyznach artyzmu i muzyki popularnej. Dlatego płyta ma dużą szansę spodobać się zarówno fanom nowoczesnego, alternatywnego popu, elektroniki, jak i osobom poszukującym w muzyce przede wszystkim indywidualizmu, choć nie ukrywam, że w kilku momentach cierpliwość niewprawionego słuchacza zostanie wystawiona na próbę.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Tell The Police The Truth (video)
Teardrops (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Oneida: Secret Wars
Deerhoof: Friend Opportunity
Talking Heads: Remain In Light

sobota, 23 lutego 2008

The Out Circuit

The Out Circuit: Pierce The Empire With A Sound
[Lujo; 2008]


Pomimo upływu ponad dziesięciu lat od ostatecznego końca nurtu zwanego grunge, nadal pierwszą rzeczą, która kojarzy mi się ze Seattle w kontekście muzyki jest ten właśnie pseudo-gatunek. Trudno się dziwić, w końcu rewolucja, którą grunge rozpoczął na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku była jedną najbardziej brawurowych szarż muzyki rockowej na kulturę popularną w całej historii muzyki. Dlatego przyznam szczerze, że niezmiennie jestem mile zaskoczony za każdym razem, kiedy dowiaduję się, iż na tamtejszej scenie potrafią rodzić się zjawiska mające z tamtą estetyką niewiele wspólnego. Pochodzący właśnie ze Seattle Nathan Burke po niemal pięciu latach przerwy wydał pod szyldem The Out Circuit swoją drugą płytę. Jego twórczość można podsumować kilkoma nazwami gatunków rozpoczynającymi się przedrostkiem „post”. Post-rock to najbardziej oczywiste skojarzenie, w końcu w muzyce, którą komponuje, dominują instrumentalne, gitarowo-klawiszowe przestrzenie dźwiękowe przywołujące bliższe skojarzenia z Explosions In The Sky i dalsze z Mogwai. Stylistyka „Pierce The Empire With A Sound” w dużej mierze opiera się jednak także na nurcie post-hardcore’owym, czego dowodem wrzaskliwe partie wokalne i hałaśliwe gitary, pojawiające się w ostrzejszych momentach. A post-punk? Czy elementów post-punku też można się w muzyce The Out Circuit doszukać? Myślę, że tak, bowiem idea poszukiwania nowych środków wyrazu, przełamywania granic i łączenia różnych gatunków w spójną całość jest w jakimś tam stopniu zauważalna. Na płycie przeważają muzyczne pejzaże budujące industrialno-ambientowy klimat. Nathan używa dźwięków niczym farb, malując nimi stonowany, choć miejscami niepokojący krajobraz, pozornie tylko monotonny, a w istocie tak zróżnicowany, jak różne od siebie są pory dnia i nocy. Struktura albumu opiera się zresztą w wielu miejscach na koncepcji kontrastu. Zaczyna się od dość agresywnego utworu „Come Out Shooting”, a kolejne uderzenia, czyli narastający „The Hexagon” i niemal nu-metalowy „The Fall Of Las Vegas”, poprzecinane są spokojniejszymi fragmentami. Niektóre z nich swoją melodyjnością mogłyby kojarzyć się nawet z estetyką indie-popową, gdyby nie specyficzna, bardzo gęsta atmosfera tworzona przez klawiszowe tło. Tak jest choćby z przepięknie zaśpiewanym w duecie z Rachel Burke „Across The Light” albo wyjątkowo delikatnym i nastrojowym „We”. Nie można nie wspomnieć o krótkim i intensywnym „The Contedar”, chyba najlepszym utworze na płycie, w którym mocno przesterowana gitara i agresywna sekcja rytmiczna idealnie komponują się z wokalnymi harmoniami. Zakończenie płyty zdradza jeszcze inspiracje takimi wykonawcami jak A Perfect Circle (sposób śpiewania w „New Wine”) oraz Depeche Mode (duszny, elektroniczny klimat w „Lost Pilot”). Nowe dzieło Nathana Burke’a to z pewnością materiał dla tych, którzy lubią, kiedy muzyka prowokuje do przemyśleń i kontemplacji. W zestawieniu z poprzednią propozycją tego wykonawcy widać zdecydowaną poprawę na płaszczyźnie kompozycyjnej. To album pełen emocji, idealny na długie wieczory albo na wyjątkowo brzydką pogodę. Okazuje się, że taką muzykę można tworzyć także w Seattle.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Virb.com

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
A Perfect Circle: Mer De Noms
Explosions In The Sky: The Earth Is Not A Cold Dead Place
Mogwai: Mr. Beast

niedziela, 17 lutego 2008

Statehood

Statehood: Lies And Rhetoric
[self-released; 2007]


Dużo piasku w klepsydrze musiało się przesypać, zanim muzycy stanowiący sekcję rytmiczną kultowego Dismemberment Plan – Joe Easley i Eric Axelson – nagrali nowy materiał pod nowym szyldem. Skład ich projektu uzupełniają jeszcze dwie inne postaci niezależnej sceny rockowej z Waszyngtonu – wokalista Clarke Sabine z Motorcycle Wars i gitarzysta Leigh Thompson z Vehicle Birth. Nie znacie tych zespołów? Nie szkodzi, poza stołecznym miastem w USA pewnie mało kto je kojarzy. Niestety podobny los może spotkać także Statehood, bo chociaż od premiery debiutanckiej płyty upłynęło już kilka miesięcy, nadal niewiele się o nich pisze (chlubnym wyjątkiem jest magazyn Drowned In Sound). Osobiście jestem bardzo zaskoczony zmową milczenia panującą wśród tych ważniejszych i opiniotwórczych mediów internetowych. W końcu „Lies And Rhetoric” to wyjątkowo solidna propozycja, w dodatku przygotowana przez muzyków, po których można spodziewać się naprawdę wysokiego poziomu artystycznego. Fani Dismemberment Plan (a jest ich chyba sporo), jeżeli jeszcze nie znają zeszłorocznej pozycji wydanej przez Statehood, powinni zatem czym prędzej nadrobić zaległości, bo choć z estetyki nieistniejącej już formacji zostało w muzyce Amerykanów raptem kilka elementów, to i tak mam wrażenie, że album może trafić w gusta tych, którzy kiedyś zachwycali się „Emergency & I”. Generalnie muzyka oscyluje w okolicach stylistyki post hard-core’owej z elementami typowymi dla klasycznego emo (tego prawdziwego, spod znaku Sunny Day Real Estate). Większość utworów opiera się na stosunkowo prostym, choć momentami wariacko szybkim, rytmie perkusji, wspomaganym przez bardzo wyraziste partie basu. Trzeba przyznać, że sekcja rytmiczna stanowi siłę napędową materiału, zwłaszcza w takich utworach jak „Giants” albo „Transfixed”. W sukurs idą im gitary, których styl i brzmienie przywodzi na myśl wczesne dokonania Sparty oraz prawie legendarnego zespołu No Knife (żeby nie powoływać się po raz kolejny na nieśmiertelnych Fugazi). Czasami biorą one na siebie prowadzenie melodii, czasami pozostawiają tą rolę wokalowi, skupiając się na wzmacnianiu siły rażenia perkusji. Wszystko to mogłoby sprowokować zaadoptowanie przez zespół, dość powszechnej od wielu lat na amerykańskiej scenie niezależnej, agresywnej maniery i tym samym ustawić go w długim szeregu podobnych do siebie kepel, a jednak w warstwie muzycznej udaje mu się uniknąć tak jednoznacznych skojarzeń. Pozostaje gdzieś pomiędzy undergroundową niesfornością a emo-punkowym mainstreamem, zdradzając talent muzyków do komponowania potencjalnie przebojowych piosenek. Wśród niech wyróżniają się „A Story’s End”, niemal nastrojowy „Save Yourself” oraz porywający w refrenie „Disconnect”. Charakterystyczne jest na pewno przesunięcie punktu ciężkości w stronę konwencji bardziej melodyjnej a mniej eksperymentalnej. Widać doświadczenie zdobyte w poprzednich formacjach procentuje, bowiem „Lies And Rhetoric” wymyka się oczywistej klasyfikacji i wyróżnia na swojej scenie, także pod względem jakości. Ja wiem, że ostatnio w kręgach fanów indie w modzie jest rzucać kalumnie pod adresem całej sceny gitarowej, rzekomo nieciekawej, wtórnej i czort wie co jeszcze. Wystarczy jednak na chwilę wychylić głowę ponad powierzchnię tej topieli uprzedzeń i nieporozumień aby zauważyć, że muzyka rockowa ma się dobrze, wystarczy tylko szukać jej w odpowiednich miejscach. Więc jeśli za nic macie sobie aktualne trendy, ewentualnie po prostu jesteście otwarci na nieco szersze spektrum muzyczne niż to, które próbuje się wam dzisiaj narzucić, to polecam sprawdzić Statehood.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Transfixed (live video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Fugazi: The Argument
Dismemberment Plan: Emergency & I
No Knife: Riot For Romance!

sobota, 9 lutego 2008

Rafter

Rafter: Sex Death Cassette
[Asthmatic Kitty; 2008]


W dobie powszechnego dostępu do muzyki i wyraźnego wzrostu popularności artystów kojarzonych ze sceną alternatywną, coraz trudniej o debiut, który wyróżniałby się na tle innych wydawnictw oryginalnością, świeżym spojrzeniem, a przy okazji nie był pozbawiony potencjału przebojowego. Na szczęście nie doszliśmy jeszcze do punktu, w którym taka postawa byłaby młodym wykonawcom muzyki popularnej zupełnie obca, a cel, jakim jest artystyczny indywidualizm, praktycznie nieosiągalny. Na potwierdzenie tych słów przedstawiam Raftera Robertsa, producenta muzycznego wiernego idei oryginalności w sztuce (współpracował między innymi z The Rapture, Black Heart Procession, Fiery Furnaces i Pinback), który w tym roku postanowił sprawdzić się także jako solista (oprócz tego grywa w indie-popowej kapeli Bunky) i nagrać swój debiutancki album (co prawda dwa lata wcześniej wydał także „10 Songs”, ale po pierwsze było to bardziej demo niż faktyczny album, a po drugie i tak nikt o tym nie pamięta). Dwadzieścia utworów składających się na materiał „Sex Death Cassette” to istny kalejdoskop rozwiązań i eksperymentów, zarówno aranżacyjnych jak i stylistycznych. Nad całą płytą unosi się charakterystyczny dla wszystkich produkcji lo-fi duch manifestu do-it-yourself. Produkcja jest świadomie bałaganiarska, brzmienie sprawia wrażenie pozbawionego jakiegokolwiek masteringu. Tylko jedna trzecia wszystkich utworów przekracza długość dwóch minut, drugie tyle może aspirować do miana pełnoprawnych kompozycji ze względu na swoją strukturę, reszta to ledwie szkice, zarysowujące nieśmiało dość ogólny koncept, często wykorzystując w tym celu nietypowe instrumentarium. Te zabiegi wystarczyły, aby skutecznie uniemożliwić prostą klasyfikację płyty i zamknięcie jej w jednym tylko nurcie. Kalifornijczykowi udało się przy tym zachować idealną równowagę pomiędzy tendencjami do eksperymentowania a próbą pozostania w granicach piosenkowych, co w efekcie powoduje, że album potrafi zaskakiwać słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty. Wyróżnić należy przede wszystkim „Love Time Now Please” i „Chances” za kompozycyjną dojrzałość i cudowne melodie wzbogacone w tym pierwszym dęciakami, a w drugim smyczkami oraz „Zzzpenchant” za przewrotnie odwracany w połowie cyklu kawałka rytm. Bardzo jasno błyszczą także „Sleazy Sleepy”, w którym dęciaki sprytnie dublują główny motyw wokalny, wykończony dość nieoczekiwanie elektronicznym tłem „Tropical”, dynamiczny, hi-hatowy „No-one Home Ever” oraz cudownie harmonijny, klaskany „Asking” uzupełniony dość ironicznym tekstem. Na uwagę zasługuje także kilka „przerywników”, zwłaszcza delikatny „I Love You Most Of All”, w którym nieprofesjonalny brak synchronizacji pomiędzy gitarą a wokalem przypomina Guided By Voices, agresywnie przesterowany „Cadding Raccoons”, pięknie zagrany na banjo, nieśmiało wzruszający „Candy Sprinkles” oraz liryczny, wykorzystujący brzmienie trąbki i latynoskiej gitary „Casualty of BOC”. Trochę szkoda, że Rafter zdecydował się w taki sposób rozwiązać problem klęski kreatywnego urodzaju, bowiem większość z tych miniaturek, pozbawionych szans na rozwinięcie skrzydeł, z powodzeniem mogłaby przeobrazić się w pełnoprawne kompozycje. Z drugiej jednak strony cały urok „Sex Death Cassette” tkwi właśnie w magii niedopowiedzenia, swoistej atmosferze ulotności. Ślad, który pozostawiają w głowie szybko przemijające, kolejne elementy tej muzycznej układanki powoduje, że tym bardziej ma się ochotę do niej w niedługim czasie powrócić. Sprzyja temu ezoteryczny klimat albumu, pozorna niedbałość aranżacyjna, która w zestawieniu z prostotą melodii i lekkością jej prowadzenia lokuje Raftera Robertsa gdzieś pomiędzy wczesnym Beulah a tegorocznym debiutem Vampire Weekend. Osobiście nie mam wątpliwości, że „Sex Death Cassette” pozwoli każdemu fanowi indie na chwilę ochłonąć w natłoku podobnych do siebie produkcji tego nurtu, odpocząć i złapać drugi oddech. Obyśmy tylko doczekali się większej liczby takich perełek w najbliższym czasie.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Guided By Voices: Bee Thousand
Beulah: When You Heartstrings Break
They Might Be Giants: The Else

poniedziałek, 4 lutego 2008

And Also The Trees

And Also The Trees: (Listen For) The Rag And Bone Man
[Normal; 2007]


Nie jestem jeszcze tak wiekowym człowiekiem, aby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że lata dziewięćdziesiąte w muzyce śledziłem z równym zaangażowaniem co obecną dekadę. Dlatego moje spostrzeżenie nie będzie poparte ani doświadczeniem, ani wnikliwą analizą, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wraz z nowym wiekiem nadeszła moda na różnego rodzaju powroty i reaktywacje. Szkoda czasu i miejsca, aby przytaczać tutaj dziesiątki przykładów, faktem jednak jest, że w ostatnim czasie nowe albumy wydali artyści, po których jeszcze pięć-dziesięć lat temu absolutnie byśmy się tego nie spodziewali. Do tej grupy należą And Also The Trees, weterani z Worcestershire, którzy karierę zaczynali już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W ich przypadku powrót co prawda ma charakter dość umowny, ale przez wzgląd na te kilka lat przerwy w regularnym nagrywaniu płyt przed wydaną w 2003 roku „Further From The Truth” a później kolejną dziurę w dyskografii aż do listopada 2007 roku, pozwolę sobie trochę nagiąć tę definicję. Zwłaszcza, że pomimo upływu lat Brytyjczycy nadal mają wiele do powiedzenia w temacie klimatycznego smęcenia. Stąd ich nowe dzieło powinno spodobać się przede wszystkim fanom spokojnej, choć niekoniecznie romantycznej muzyki, skomponowanej z klasą i zagranej polotem. Takiej bardziej spod znaku Toma Waitsa i Nicka Cave'a niż Neila Younga. Młodsi słuchacze dostrzegą w niektórych momentach podobieństwo do takich wykonawców jak The National albo iLiKETRAiNS, starsi docenią zapewne odwołania do The Chameleons, Bauhaus, wczesnego The Cure oraz tych mniej mrocznych nagrań Swans. Ale materiał „(Listen For) The Rag And Bone Man” to przede wszystkim powrót do klasycznego brzmienia samych And Also The Trees, tego znanego choćby ze znakomitych płyt „Virus Meadow” i „The Millpond Years”. Najważniejszym i najsilniejszym punktem muzyki zespołu są przemyślane melodie i nieoczywiste rozwiązania harmoniczne, powodujące, że pomimo braku potencjalnych hitów, materiał wydaje się bardzo równy i sprawia nadzwyczaj solidne wrażenie. Zbudowany od pierwszych dźwięków posępny, kasandryczny nastrój, będący jedną z cech charakterystycznych grupy, wciąga słuchacza niczym wir i hipnotyzuje, a delikatne aranże uzupełniane smyczkami i pianinem oraz wiecznie młody głos Simona Jonesa na długa zapadają w pamięć. Warto poznać ten zespół choćby z tego względu, że pomimo upływu wielu lat estetyka subtelnie mrocznego indie zabarwionego delikatnie naleciałościami gotyckimi znajduje nadal wielu epigonów i całkiem pokaźne grono fanów. W przypadku And Also The Trees nie ma jednak mowy o naśladownictwie, bowiem są to muzycy, którzy stali w pierwszym rzędzie kiedy podwaliny pod ten nurt dopiero się formowały. Jeżeli więc w XXI wieku nadal można uczyć się takiej wrażliwości od grupy, która ma ją zakorzenioną głęboko w sercu, która kulturą gry przewyższa większość współczesnych artystów, to grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace (strona oficjalna)
MySpace (strona fanowska)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Bauhaus: In The Flat Field
The National: Boxer
The Chameleons: What Does Anything Mean? Basically

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Gravenhurst

Gravenhurst: The Western Lands
[Warp; 2007]


To prawda, że współczesny post-rock bywa monotonny. Wiele zespołów nie potrafi wyrwać się ze szponów instrumentalnego schematu, wyeksploatowanego przez takich klasyków gatunku jak Tortoise czy Mogwai. Dla Gravenhurst taka konwencja jest na szczęście tylko punktem wyjścia dla warstwy muzycznej a cały materiał jest zdecydowanie bardziej eklektyczny. O nawiązaniach do stylistyki post-rockowej świadczy klimat większości utworów, jednostajna, niemal transowa sekcja rytmiczna, delikatny wokal oraz obecność instrumentalnego pejzażu w postaci tytułowego „The Western Lands”. Ale tak naprawdę jest tutaj równie dużo odwołań do lirycznego indie-rocka, czy nawet indie-popu. Na pierwszym planie śmiało poczyna sobie czysta, nieskażona przesterem gitara, sporadycznie uzupełniana przez klawisze i oszczędne efekty elektroniczne. Wspomagające, przesterowane gitary pojawiają się sporadycznie i tylko po to, aby dodać trochę charakteru kawałkom, które bez tego stałyby się zbyt słodkie i łagodne. W zasadzie tylko jeden utwór wyraźnie odstaje pod tym względem od reszty materiału – agresywny, przypominający ostatnie dokonania Les Savy Fav „Hollow Men”. Pozostałe momenty na płycie są zdecydowanie bardziej nastrojowe. Czasami, jak w „Song Among The Pine” czy „Grand Union Canal” ocierają się wręcz o estetykę sad-core’ową. Największym atutem albumu „The Western Lands” jest niesamowicie ulotny klimat, momentalnie udzielający się słuchaczowi, sprzyjający zarówno do kontemplacji jak i psychicznemu odpoczynkowi. Muzycy umiejętnie balansują ładunkiem emocji, świetny efekt uzyskując w „She Dances”, kiedy w połowie utworu w jednej chwili, jak za dotknięciem magicznej różdżki, potrafią przesunąć się na skali melancholii o kilka stopni w dół. Obszary umiarkowanego smutku są najchętniej przez zespół eksplorowane, czego dowodem choćby chwytający za gardło (także za sprawą sentymentalnego tekstu) „Hourglass”. Obok tych bardziej przygnębiających kawałków jest tu jednak także kilka ujmujących, wręcz kojących zmęczoną duszę momentów. Do nich należy melodyjny, obok coveru „Farewell, Farewell” najbardziej komercyjny i chyba najlepszy na płycie, niosący światło nadziei „Trust”. Pod tym właśnie względem Gravenhurst uciekają od tradycyjnie anty-przebojowej natury post-rocka. Duża w tym zapewne zasługa siły napędowej grupy, czyli multiinstrumentalisty Nicka Talbota, który zaszczepił w muzyce zespołu swoją pasję do dream-popu. Dzięki temu jest ona mniej oczywista i nie daje się tak łatwo zamknąć w żadnej standardowej szufladce. Utwory z „The Western Lands” mogą z pozoru wydawać się bardzo proste i pozbawione głębi. Nic bardziej mylnego, bliższe wsłuchanie się w strukturę utworów ujawni doskonałe wyczucie kompozytorskie i wykonawcze muzyków z Bristolu, którzy pod przykrywką delikatnych, nastrojowych melodii przemycili cudowne instrumentalne pejzaże i tekstury, przemykające gdzieś pomiędzy tłem a drugim planem. Tym samym Gravenhurst udowadniają, że nie potrzeba skomplikowanych struktur i aranżacyjnych fajerwerków aby nagrać płytę, która przy każdym kolejnym odsłuchu będzie nas zaskakiwać i odkrywać przed nami nowe, niedostrzeżone dotąd walory.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Trust (video)
Hollow Men (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Sigur Rós: Ágætis Byrjun
Built To Spill: Perfect From Now On
Low: Things We Lost In The Fire

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Pissed Jeans

Pissed Jeans: Hope For Men
[Sub Pop; 2007]


Jeżeli The Libertines określimy mianem łobuzów, to Pissed Jeans zasługują na reputację muzycznych bandytów. Czwórka roboli z Allentown znalazła idealny sposób na wyładowanie agresji i uzewnętrznienie swojej małomiasteczkowej frustracji. Nagrali płytę szorstką jak ręcznik z wojskowego przydziału, twardą niczym wywrotka na asfalcie. Płytę, która w zestawieniu z innymi propozycjami tzw. sceny indie-rockowej wygląda jak syberyjski tygrys przy pospolitym dachowcu. Bezkompromisową i anty-przebojową. Doprawdy nie byłoby przesadą stwierdzenie, że gdyby Iggy Pop urodził się czterdzieści lat później, to dziś śpiewałby w zespole brzmiącym mniej więcej jak Pissed Jeans. Analogie są aż nadto wyraźne – w obu przypadkach można mówić o postawie buntowniczej, przedkładaniu emocji i energii ponad harmonie (a nawet melodie), wyłamywaniu się panującym aktualnie trendom, poruszaniu się na granicy artystycznej przystępności. Nawet arsenał środków przekazu służących realizacji założonej estetyki jest podobny. W obu przypadkach mamy tę samą, gitarową stylistykę, zamiłowanie do tworzenia hałaśliwych tekstur i psychodelii, wyrazisty, silny wokal. Głos Matta Korvette, który zdzierając gardło wyrzuca z siebie kolejne linijki prostych, acz zadziornych tekstów, sugeruje, że podobnie jak u Iggy’ego mamy tu do czynienia z prawdziwym twardzielem, gotowym rzucić się na nas z pięściami ot tak, dla zabicia czasu. Różnice zaczynają się, kiedy ulokować artystów z Ann Arbor i Allentown w kontekście historycznym. W muzyce Pissed Jeans nie ma już tyle nowatorstwa, właściwie we wszystkich utworach na „Hope For Men” można się doszukać odniesień do grup z kolejnych pokoleń garage-rockowców. „Secret Admirer” i „Fantasy World” przypominają ciężkie, karykaturalnie zwolnione kawałki The Melvins, zwłaszcza jeśli zwrócić uwagę na sfałszowaną, okropnie przesterowaną gitarę prowadzącą główny riff. „Bad Wind” mogłoby pochodzić z wczesnego okresu działalności Soundgarden, choć dopiero brudny „I’ve Still Got You (Ice Cream)” zdradza inspiracje prawdziwym grungem spod znaku Mudhoney i Green River. Świat Pissed Jeans nie kończy się jednak na muzyce ze Seattle. Prowadzony przez zapętlony motyw basu i pianina „Scrapbooking”, w którym Matt wciela się w rolę jakiegoś mrocznego kaznodziei inkantującego swoje przesłanie budzi skojarzenia ze sceną wczesnego post-punku z San Francisco, a „I’m Turning Now” i „Caught Licking Leather” zawierają sporo elementów zapożyczonych z Black Flag. Ten ostatni numer do spółki z „People Person” jest właściwie pozbawiony melodii, bowiem prowadząca gitara skupia się na wydawaniu drażniących uszy atonalnych dźwięków, trzasków i pisków. Wypada wspomnieć, że duże wrażenie na całej płycie robią właśnie partie gitary Bradleya Fry, który wzorem East Bay Raya z Dead Kennedys urasta do miana cichego bohatera formacji. Materiał kończy mocno osadzony w początkach lat siedemdziesiątych (wspomniane już The Stooges, MC5), powoli rozwijający się w prawdziwie rockandrollowy wymiatacz „My Bed”. Jeżeli więc zawiódł was niedawny powrót do studia Iggy’ego i braci Asheton i nadal szukacie ostrej, surowej i bezkompromisowej dawki gitarowego hałasu, to „Hope For Men” spełni wszystkie wasze oczekiwania.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I've Still Got You (Ice Cream) (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Stooges: Fun House
Black Flag: Damaged
Mudhoney: Superfuzz Bigmuff

sobota, 12 stycznia 2008

Thee More Shallows

Thee More Shallows: Book Of Bad Breaks
[Anticon, 2007]


Bardzo miłą niespodziankę sprawili w zeszłym roku Thee More Shallows. Grupa racząca nas do tej pory utworami naszpikowanymi pięknymi melodiami, aranżowanymi często na instrumentach akustycznych, postanowiła odświeżyć nieco swoją estetykę, nie wytrącając sobie przy tym z ręki najsilniejszych atutów. Pomysł tyleż był obiecujący, co niebezpieczny w kontekście profilu przeciętnego fana zespołu, raczej subtelnego i czułego na punkcie harmonii. Na szczęście okazało się, że muzykom z San Francisco wystarczyło pomysłów i dojrzałości, aby swój plan zrealizować na najwyższym poziomie, przy okazji umiejętnie hamując zapędy rewolucyjne. Płyta „Book Of Bad Breaks” od pierwszych dźwięków zdradza wysoką formę kompozytorską Dee Keslera, głównego odpowiedzialnego za kierunek rozwoju grupy. Utwór „Eagle Rock”, rozpoczynający materiał po krótkim intro, nawiązuje do najlepszych, lirycznych wzorów charakterystycznych dla wcześniejszych dokonań formacji i rodzi skojarzenia z innymi mistrzami tego rodzaju wrażliwości – Sparklehorse i I Am Kloot. Talent lidera Thee More Shallows na tej płaszczyźnie potwierdzają jeszcze co najmniej „Oh Yes, Another Mother” i „Y”. Po raz kolejny bardzo przyjemnie muskają uszy smyczki i delikatne klawisze, rzuca się jednak w uszy znaczna ilość eksperymentalnych innowacji rozszerzających wachlarz artystycznych środków. Przede wszystkim zespół nie skupia się tym razem w każdej kolejnej kompozycji wyłącznie na spokojnym prowadzeniu melodii. Wręcz przeciwnie, momentami czyni finezyjne starania, aby ją zniszczyć przy pomocy wymyślnych efektów, zwłaszcza elektronicznych. Jeżeli na wcześniejszych albumach elementy elektroniczne już się w muzyce przytrafiały, to miały one charakter raczej konstruktywny, a nawet jeśli zdarzało jej im przybrać rolę destruktywną, to była to destrukcja stosowana z umiarem, wkomponowana w strukturę utworu i polegająca najwyżej na radykalizacji jego brzmienia. Takie zabiegi stylistyczne pojawiły się na „More Deep Cuts”, poprzednim albumie formacji, ale teraz wyewoluowały w zupełnie skrajną stronę. Wyraźnie słychać to w przerywnikach „Int 1”, „Int 2” i „Int 3” i przejściach pomiędzy utworami, które nie tylko stanowią zastrzyk eksperymentu, ale także spajają poszczególne elementy płyty w swego rodzaju koncept. Materiał zawiera zresztą relatywnie niewielki odsetek aranżacji opartych na klasycznych instrumentach. „The Dutch Fist” i „Fly Paper” przywołują ducha wczesnego post-punku, kończące album „Chrome Caps” i „Mo Deeper”, dzięki sterylnemu, futurystycznemu brzmieniu, mogłyby właściwie znaleźć się na „Kid A”, a znakomite „Night At The Knight School” czy „Proud Turkyes” napędzają automaty perkusyjne i klawisze, zostawiając gitarom rolę niemal wyłącznie noise’ową. Tym samym Thee More Shallows na naszych oczach przeobrażają się w sposób, który można zestawić ze skokiem stylistycznym dokonanym w nie zamierzchłej przeszłości przez Radiohead (oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji). Dokonują śmiałej próby redefinicji własnej stylistyki, przesuwając się z obszarów indie-popowych w stronę post-rocka a nawet pogranicza elektroniki.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Fly Paper (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
I Am Kloot: I Am Kloot
Radiohead: Kid A
Pavement: Crooked Rain, Crooked Rain

wtorek, 8 stycznia 2008

A Place To Bury Strangers

A Place To Bury Strangers: A PlaceTo Bury Strangers
[Killer Pimp; 2007]


A Place To Bury Strangers teoretycznie mogliby się narodzić w każdym mieście na świecie, ale to właśnie Nowy Jork wydał ich na świat. Nie powinno to jednak dziwić nikogo, kto choć trochę zna kontekst kulturowy i historyczny Big Apple. Już od końca lat sześćdziesiątych to miasto imponuje regularnością, z jaką na jego scenie kreują się niemal bezustannie nowe, interesujące zjawiska muzyczne. Po półwieczu koniunktury Nowy Jork wcale nie stracił w tym względzie impetu i A Place To Bury Strangers są na to najlepszym dowodem. Choć inspiracje dla swojej twórczości grupa czerpie przede wszystkim od wykonawców zza oceanu, to w kilku miejscach na debiutanckim albumie oddaje hołd swoim artystycznym ascendentom. Pierwszym elementem dobiegającym uszu słuchacza jest silnie przesterowana gitara, skutecznie niszcząca i zagłuszająca z trudem przebijające się na pierwszy plan strzępy melodii i rytmu. Skojarzenia z The Jesus & Mary Chain są w pełni uzasadnione, bowiem to właśnie dokonania tej formacji jest punktem wyjścia dla twórczości nowojorczyków, ale nie sposób nie zauważyć, że popychają oni te same rozwiązania do granic przyswajalności, przesuwając się na skali ekstremum dużo dalej niż ich szkoccy prekursorzy. Brzmienie gitary zostało zniekształcone tak dalece, że buduje ona coś na kształt atonalnej gęstwiny zgrzytów i trzasków. Za tą grubą warstwą dźwiękowych cierni kryją się jednak także melodie, czasami tak delikatne i ulotne, że aż nienaturalnie kontrastujące z hałaśliwą naturą materiału. Nawet najbardziej melodyjne na płycie fragmenty „Breathe”, „I Know I’ll See You” i „She Dies” charakteryzują się wszakże jedynie namiastką kalekiej przebojowości, a do miana najbardziej porywającego utworu urasta energiczny „My Weakness”, napędzany w refrenie industrialną, zgrzytliwą gitarą. Nieco lekkości, przywołującej nieśmiało shoegaze’owy nastrój My Bloody Valentine, dodają muzyce, oplatające ją niczym cienka pajęczyna, klawiszowe pejzaże. Zapętlone ścieżki rytmiczne, elektroniczne syntezatory i imitujące automat instrumenty perkusyjne budzą skojarzenia z Cabaret Voltaire, a duszna i nerwowa aura przypomina momentami także wczesne Suicide. Z kolei przepuszczony przez pogłos wokal, wypełniający złowieszczo przestrzeń w tle niczym szamańskie inkantacje (zwłaszcza w ambientowym „The Falling Sun”) jeszcze mocniej zabarwia ciemnymi kolorami i tak już niebezpiecznie gotycki klimat, po raz kolejny zresztą zdradzając najważniejszy obszar stylistycznych odniesień, a więc The Jesus & Mary Chain. Wszystko to składa się dość ponurą, ciężką w odbiorze płytę, do której powraca się chyba tylko dla charakterystycznego dreszczu perwersyjnej przyjemności, dla zakazanego uniesienia towarzyszącego eksploracji mrocznych obszarów własnej wrażliwości.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I Know I'll See You (video)
To Fix The Gash In Your Head (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Jesus & Mary Chain: Psychocandy
My Bloody Valentine: Loveless
Suicide: Suicide (first album)