poniedziałek, 28 stycznia 2008

Gravenhurst

Gravenhurst: The Western Lands
[Warp; 2007]


To prawda, że współczesny post-rock bywa monotonny. Wiele zespołów nie potrafi wyrwać się ze szponów instrumentalnego schematu, wyeksploatowanego przez takich klasyków gatunku jak Tortoise czy Mogwai. Dla Gravenhurst taka konwencja jest na szczęście tylko punktem wyjścia dla warstwy muzycznej a cały materiał jest zdecydowanie bardziej eklektyczny. O nawiązaniach do stylistyki post-rockowej świadczy klimat większości utworów, jednostajna, niemal transowa sekcja rytmiczna, delikatny wokal oraz obecność instrumentalnego pejzażu w postaci tytułowego „The Western Lands”. Ale tak naprawdę jest tutaj równie dużo odwołań do lirycznego indie-rocka, czy nawet indie-popu. Na pierwszym planie śmiało poczyna sobie czysta, nieskażona przesterem gitara, sporadycznie uzupełniana przez klawisze i oszczędne efekty elektroniczne. Wspomagające, przesterowane gitary pojawiają się sporadycznie i tylko po to, aby dodać trochę charakteru kawałkom, które bez tego stałyby się zbyt słodkie i łagodne. W zasadzie tylko jeden utwór wyraźnie odstaje pod tym względem od reszty materiału – agresywny, przypominający ostatnie dokonania Les Savy Fav „Hollow Men”. Pozostałe momenty na płycie są zdecydowanie bardziej nastrojowe. Czasami, jak w „Song Among The Pine” czy „Grand Union Canal” ocierają się wręcz o estetykę sad-core’ową. Największym atutem albumu „The Western Lands” jest niesamowicie ulotny klimat, momentalnie udzielający się słuchaczowi, sprzyjający zarówno do kontemplacji jak i psychicznemu odpoczynkowi. Muzycy umiejętnie balansują ładunkiem emocji, świetny efekt uzyskując w „She Dances”, kiedy w połowie utworu w jednej chwili, jak za dotknięciem magicznej różdżki, potrafią przesunąć się na skali melancholii o kilka stopni w dół. Obszary umiarkowanego smutku są najchętniej przez zespół eksplorowane, czego dowodem choćby chwytający za gardło (także za sprawą sentymentalnego tekstu) „Hourglass”. Obok tych bardziej przygnębiających kawałków jest tu jednak także kilka ujmujących, wręcz kojących zmęczoną duszę momentów. Do nich należy melodyjny, obok coveru „Farewell, Farewell” najbardziej komercyjny i chyba najlepszy na płycie, niosący światło nadziei „Trust”. Pod tym właśnie względem Gravenhurst uciekają od tradycyjnie anty-przebojowej natury post-rocka. Duża w tym zapewne zasługa siły napędowej grupy, czyli multiinstrumentalisty Nicka Talbota, który zaszczepił w muzyce zespołu swoją pasję do dream-popu. Dzięki temu jest ona mniej oczywista i nie daje się tak łatwo zamknąć w żadnej standardowej szufladce. Utwory z „The Western Lands” mogą z pozoru wydawać się bardzo proste i pozbawione głębi. Nic bardziej mylnego, bliższe wsłuchanie się w strukturę utworów ujawni doskonałe wyczucie kompozytorskie i wykonawcze muzyków z Bristolu, którzy pod przykrywką delikatnych, nastrojowych melodii przemycili cudowne instrumentalne pejzaże i tekstury, przemykające gdzieś pomiędzy tłem a drugim planem. Tym samym Gravenhurst udowadniają, że nie potrzeba skomplikowanych struktur i aranżacyjnych fajerwerków aby nagrać płytę, która przy każdym kolejnym odsłuchu będzie nas zaskakiwać i odkrywać przed nami nowe, niedostrzeżone dotąd walory.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Trust (video)
Hollow Men (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Sigur Rós: Ágætis Byrjun
Built To Spill: Perfect From Now On
Low: Things We Lost In The Fire

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Pissed Jeans

Pissed Jeans: Hope For Men
[Sub Pop; 2007]


Jeżeli The Libertines określimy mianem łobuzów, to Pissed Jeans zasługują na reputację muzycznych bandytów. Czwórka roboli z Allentown znalazła idealny sposób na wyładowanie agresji i uzewnętrznienie swojej małomiasteczkowej frustracji. Nagrali płytę szorstką jak ręcznik z wojskowego przydziału, twardą niczym wywrotka na asfalcie. Płytę, która w zestawieniu z innymi propozycjami tzw. sceny indie-rockowej wygląda jak syberyjski tygrys przy pospolitym dachowcu. Bezkompromisową i anty-przebojową. Doprawdy nie byłoby przesadą stwierdzenie, że gdyby Iggy Pop urodził się czterdzieści lat później, to dziś śpiewałby w zespole brzmiącym mniej więcej jak Pissed Jeans. Analogie są aż nadto wyraźne – w obu przypadkach można mówić o postawie buntowniczej, przedkładaniu emocji i energii ponad harmonie (a nawet melodie), wyłamywaniu się panującym aktualnie trendom, poruszaniu się na granicy artystycznej przystępności. Nawet arsenał środków przekazu służących realizacji założonej estetyki jest podobny. W obu przypadkach mamy tę samą, gitarową stylistykę, zamiłowanie do tworzenia hałaśliwych tekstur i psychodelii, wyrazisty, silny wokal. Głos Matta Korvette, który zdzierając gardło wyrzuca z siebie kolejne linijki prostych, acz zadziornych tekstów, sugeruje, że podobnie jak u Iggy’ego mamy tu do czynienia z prawdziwym twardzielem, gotowym rzucić się na nas z pięściami ot tak, dla zabicia czasu. Różnice zaczynają się, kiedy ulokować artystów z Ann Arbor i Allentown w kontekście historycznym. W muzyce Pissed Jeans nie ma już tyle nowatorstwa, właściwie we wszystkich utworach na „Hope For Men” można się doszukać odniesień do grup z kolejnych pokoleń garage-rockowców. „Secret Admirer” i „Fantasy World” przypominają ciężkie, karykaturalnie zwolnione kawałki The Melvins, zwłaszcza jeśli zwrócić uwagę na sfałszowaną, okropnie przesterowaną gitarę prowadzącą główny riff. „Bad Wind” mogłoby pochodzić z wczesnego okresu działalności Soundgarden, choć dopiero brudny „I’ve Still Got You (Ice Cream)” zdradza inspiracje prawdziwym grungem spod znaku Mudhoney i Green River. Świat Pissed Jeans nie kończy się jednak na muzyce ze Seattle. Prowadzony przez zapętlony motyw basu i pianina „Scrapbooking”, w którym Matt wciela się w rolę jakiegoś mrocznego kaznodziei inkantującego swoje przesłanie budzi skojarzenia ze sceną wczesnego post-punku z San Francisco, a „I’m Turning Now” i „Caught Licking Leather” zawierają sporo elementów zapożyczonych z Black Flag. Ten ostatni numer do spółki z „People Person” jest właściwie pozbawiony melodii, bowiem prowadząca gitara skupia się na wydawaniu drażniących uszy atonalnych dźwięków, trzasków i pisków. Wypada wspomnieć, że duże wrażenie na całej płycie robią właśnie partie gitary Bradleya Fry, który wzorem East Bay Raya z Dead Kennedys urasta do miana cichego bohatera formacji. Materiał kończy mocno osadzony w początkach lat siedemdziesiątych (wspomniane już The Stooges, MC5), powoli rozwijający się w prawdziwie rockandrollowy wymiatacz „My Bed”. Jeżeli więc zawiódł was niedawny powrót do studia Iggy’ego i braci Asheton i nadal szukacie ostrej, surowej i bezkompromisowej dawki gitarowego hałasu, to „Hope For Men” spełni wszystkie wasze oczekiwania.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I've Still Got You (Ice Cream) (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Stooges: Fun House
Black Flag: Damaged
Mudhoney: Superfuzz Bigmuff

sobota, 12 stycznia 2008

Thee More Shallows

Thee More Shallows: Book Of Bad Breaks
[Anticon, 2007]


Bardzo miłą niespodziankę sprawili w zeszłym roku Thee More Shallows. Grupa racząca nas do tej pory utworami naszpikowanymi pięknymi melodiami, aranżowanymi często na instrumentach akustycznych, postanowiła odświeżyć nieco swoją estetykę, nie wytrącając sobie przy tym z ręki najsilniejszych atutów. Pomysł tyleż był obiecujący, co niebezpieczny w kontekście profilu przeciętnego fana zespołu, raczej subtelnego i czułego na punkcie harmonii. Na szczęście okazało się, że muzykom z San Francisco wystarczyło pomysłów i dojrzałości, aby swój plan zrealizować na najwyższym poziomie, przy okazji umiejętnie hamując zapędy rewolucyjne. Płyta „Book Of Bad Breaks” od pierwszych dźwięków zdradza wysoką formę kompozytorską Dee Keslera, głównego odpowiedzialnego za kierunek rozwoju grupy. Utwór „Eagle Rock”, rozpoczynający materiał po krótkim intro, nawiązuje do najlepszych, lirycznych wzorów charakterystycznych dla wcześniejszych dokonań formacji i rodzi skojarzenia z innymi mistrzami tego rodzaju wrażliwości – Sparklehorse i I Am Kloot. Talent lidera Thee More Shallows na tej płaszczyźnie potwierdzają jeszcze co najmniej „Oh Yes, Another Mother” i „Y”. Po raz kolejny bardzo przyjemnie muskają uszy smyczki i delikatne klawisze, rzuca się jednak w uszy znaczna ilość eksperymentalnych innowacji rozszerzających wachlarz artystycznych środków. Przede wszystkim zespół nie skupia się tym razem w każdej kolejnej kompozycji wyłącznie na spokojnym prowadzeniu melodii. Wręcz przeciwnie, momentami czyni finezyjne starania, aby ją zniszczyć przy pomocy wymyślnych efektów, zwłaszcza elektronicznych. Jeżeli na wcześniejszych albumach elementy elektroniczne już się w muzyce przytrafiały, to miały one charakter raczej konstruktywny, a nawet jeśli zdarzało jej im przybrać rolę destruktywną, to była to destrukcja stosowana z umiarem, wkomponowana w strukturę utworu i polegająca najwyżej na radykalizacji jego brzmienia. Takie zabiegi stylistyczne pojawiły się na „More Deep Cuts”, poprzednim albumie formacji, ale teraz wyewoluowały w zupełnie skrajną stronę. Wyraźnie słychać to w przerywnikach „Int 1”, „Int 2” i „Int 3” i przejściach pomiędzy utworami, które nie tylko stanowią zastrzyk eksperymentu, ale także spajają poszczególne elementy płyty w swego rodzaju koncept. Materiał zawiera zresztą relatywnie niewielki odsetek aranżacji opartych na klasycznych instrumentach. „The Dutch Fist” i „Fly Paper” przywołują ducha wczesnego post-punku, kończące album „Chrome Caps” i „Mo Deeper”, dzięki sterylnemu, futurystycznemu brzmieniu, mogłyby właściwie znaleźć się na „Kid A”, a znakomite „Night At The Knight School” czy „Proud Turkyes” napędzają automaty perkusyjne i klawisze, zostawiając gitarom rolę niemal wyłącznie noise’ową. Tym samym Thee More Shallows na naszych oczach przeobrażają się w sposób, który można zestawić ze skokiem stylistycznym dokonanym w nie zamierzchłej przeszłości przez Radiohead (oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji). Dokonują śmiałej próby redefinicji własnej stylistyki, przesuwając się z obszarów indie-popowych w stronę post-rocka a nawet pogranicza elektroniki.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Fly Paper (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
I Am Kloot: I Am Kloot
Radiohead: Kid A
Pavement: Crooked Rain, Crooked Rain

wtorek, 8 stycznia 2008

A Place To Bury Strangers

A Place To Bury Strangers: A PlaceTo Bury Strangers
[Killer Pimp; 2007]


A Place To Bury Strangers teoretycznie mogliby się narodzić w każdym mieście na świecie, ale to właśnie Nowy Jork wydał ich na świat. Nie powinno to jednak dziwić nikogo, kto choć trochę zna kontekst kulturowy i historyczny Big Apple. Już od końca lat sześćdziesiątych to miasto imponuje regularnością, z jaką na jego scenie kreują się niemal bezustannie nowe, interesujące zjawiska muzyczne. Po półwieczu koniunktury Nowy Jork wcale nie stracił w tym względzie impetu i A Place To Bury Strangers są na to najlepszym dowodem. Choć inspiracje dla swojej twórczości grupa czerpie przede wszystkim od wykonawców zza oceanu, to w kilku miejscach na debiutanckim albumie oddaje hołd swoim artystycznym ascendentom. Pierwszym elementem dobiegającym uszu słuchacza jest silnie przesterowana gitara, skutecznie niszcząca i zagłuszająca z trudem przebijające się na pierwszy plan strzępy melodii i rytmu. Skojarzenia z The Jesus & Mary Chain są w pełni uzasadnione, bowiem to właśnie dokonania tej formacji jest punktem wyjścia dla twórczości nowojorczyków, ale nie sposób nie zauważyć, że popychają oni te same rozwiązania do granic przyswajalności, przesuwając się na skali ekstremum dużo dalej niż ich szkoccy prekursorzy. Brzmienie gitary zostało zniekształcone tak dalece, że buduje ona coś na kształt atonalnej gęstwiny zgrzytów i trzasków. Za tą grubą warstwą dźwiękowych cierni kryją się jednak także melodie, czasami tak delikatne i ulotne, że aż nienaturalnie kontrastujące z hałaśliwą naturą materiału. Nawet najbardziej melodyjne na płycie fragmenty „Breathe”, „I Know I’ll See You” i „She Dies” charakteryzują się wszakże jedynie namiastką kalekiej przebojowości, a do miana najbardziej porywającego utworu urasta energiczny „My Weakness”, napędzany w refrenie industrialną, zgrzytliwą gitarą. Nieco lekkości, przywołującej nieśmiało shoegaze’owy nastrój My Bloody Valentine, dodają muzyce, oplatające ją niczym cienka pajęczyna, klawiszowe pejzaże. Zapętlone ścieżki rytmiczne, elektroniczne syntezatory i imitujące automat instrumenty perkusyjne budzą skojarzenia z Cabaret Voltaire, a duszna i nerwowa aura przypomina momentami także wczesne Suicide. Z kolei przepuszczony przez pogłos wokal, wypełniający złowieszczo przestrzeń w tle niczym szamańskie inkantacje (zwłaszcza w ambientowym „The Falling Sun”) jeszcze mocniej zabarwia ciemnymi kolorami i tak już niebezpiecznie gotycki klimat, po raz kolejny zresztą zdradzając najważniejszy obszar stylistycznych odniesień, a więc The Jesus & Mary Chain. Wszystko to składa się dość ponurą, ciężką w odbiorze płytę, do której powraca się chyba tylko dla charakterystycznego dreszczu perwersyjnej przyjemności, dla zakazanego uniesienia towarzyszącego eksploracji mrocznych obszarów własnej wrażliwości.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
I Know I'll See You (video)
To Fix The Gash In Your Head (video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Jesus & Mary Chain: Psychocandy
My Bloody Valentine: Loveless
Suicide: Suicide (first album)