sobota, 23 lutego 2008

The Out Circuit

The Out Circuit: Pierce The Empire With A Sound
[Lujo; 2008]


Pomimo upływu ponad dziesięciu lat od ostatecznego końca nurtu zwanego grunge, nadal pierwszą rzeczą, która kojarzy mi się ze Seattle w kontekście muzyki jest ten właśnie pseudo-gatunek. Trudno się dziwić, w końcu rewolucja, którą grunge rozpoczął na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku była jedną najbardziej brawurowych szarż muzyki rockowej na kulturę popularną w całej historii muzyki. Dlatego przyznam szczerze, że niezmiennie jestem mile zaskoczony za każdym razem, kiedy dowiaduję się, iż na tamtejszej scenie potrafią rodzić się zjawiska mające z tamtą estetyką niewiele wspólnego. Pochodzący właśnie ze Seattle Nathan Burke po niemal pięciu latach przerwy wydał pod szyldem The Out Circuit swoją drugą płytę. Jego twórczość można podsumować kilkoma nazwami gatunków rozpoczynającymi się przedrostkiem „post”. Post-rock to najbardziej oczywiste skojarzenie, w końcu w muzyce, którą komponuje, dominują instrumentalne, gitarowo-klawiszowe przestrzenie dźwiękowe przywołujące bliższe skojarzenia z Explosions In The Sky i dalsze z Mogwai. Stylistyka „Pierce The Empire With A Sound” w dużej mierze opiera się jednak także na nurcie post-hardcore’owym, czego dowodem wrzaskliwe partie wokalne i hałaśliwe gitary, pojawiające się w ostrzejszych momentach. A post-punk? Czy elementów post-punku też można się w muzyce The Out Circuit doszukać? Myślę, że tak, bowiem idea poszukiwania nowych środków wyrazu, przełamywania granic i łączenia różnych gatunków w spójną całość jest w jakimś tam stopniu zauważalna. Na płycie przeważają muzyczne pejzaże budujące industrialno-ambientowy klimat. Nathan używa dźwięków niczym farb, malując nimi stonowany, choć miejscami niepokojący krajobraz, pozornie tylko monotonny, a w istocie tak zróżnicowany, jak różne od siebie są pory dnia i nocy. Struktura albumu opiera się zresztą w wielu miejscach na koncepcji kontrastu. Zaczyna się od dość agresywnego utworu „Come Out Shooting”, a kolejne uderzenia, czyli narastający „The Hexagon” i niemal nu-metalowy „The Fall Of Las Vegas”, poprzecinane są spokojniejszymi fragmentami. Niektóre z nich swoją melodyjnością mogłyby kojarzyć się nawet z estetyką indie-popową, gdyby nie specyficzna, bardzo gęsta atmosfera tworzona przez klawiszowe tło. Tak jest choćby z przepięknie zaśpiewanym w duecie z Rachel Burke „Across The Light” albo wyjątkowo delikatnym i nastrojowym „We”. Nie można nie wspomnieć o krótkim i intensywnym „The Contedar”, chyba najlepszym utworze na płycie, w którym mocno przesterowana gitara i agresywna sekcja rytmiczna idealnie komponują się z wokalnymi harmoniami. Zakończenie płyty zdradza jeszcze inspiracje takimi wykonawcami jak A Perfect Circle (sposób śpiewania w „New Wine”) oraz Depeche Mode (duszny, elektroniczny klimat w „Lost Pilot”). Nowe dzieło Nathana Burke’a to z pewnością materiał dla tych, którzy lubią, kiedy muzyka prowokuje do przemyśleń i kontemplacji. W zestawieniu z poprzednią propozycją tego wykonawcy widać zdecydowaną poprawę na płaszczyźnie kompozycyjnej. To album pełen emocji, idealny na długie wieczory albo na wyjątkowo brzydką pogodę. Okazuje się, że taką muzykę można tworzyć także w Seattle.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Virb.com

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
A Perfect Circle: Mer De Noms
Explosions In The Sky: The Earth Is Not A Cold Dead Place
Mogwai: Mr. Beast

niedziela, 17 lutego 2008

Statehood

Statehood: Lies And Rhetoric
[self-released; 2007]


Dużo piasku w klepsydrze musiało się przesypać, zanim muzycy stanowiący sekcję rytmiczną kultowego Dismemberment Plan – Joe Easley i Eric Axelson – nagrali nowy materiał pod nowym szyldem. Skład ich projektu uzupełniają jeszcze dwie inne postaci niezależnej sceny rockowej z Waszyngtonu – wokalista Clarke Sabine z Motorcycle Wars i gitarzysta Leigh Thompson z Vehicle Birth. Nie znacie tych zespołów? Nie szkodzi, poza stołecznym miastem w USA pewnie mało kto je kojarzy. Niestety podobny los może spotkać także Statehood, bo chociaż od premiery debiutanckiej płyty upłynęło już kilka miesięcy, nadal niewiele się o nich pisze (chlubnym wyjątkiem jest magazyn Drowned In Sound). Osobiście jestem bardzo zaskoczony zmową milczenia panującą wśród tych ważniejszych i opiniotwórczych mediów internetowych. W końcu „Lies And Rhetoric” to wyjątkowo solidna propozycja, w dodatku przygotowana przez muzyków, po których można spodziewać się naprawdę wysokiego poziomu artystycznego. Fani Dismemberment Plan (a jest ich chyba sporo), jeżeli jeszcze nie znają zeszłorocznej pozycji wydanej przez Statehood, powinni zatem czym prędzej nadrobić zaległości, bo choć z estetyki nieistniejącej już formacji zostało w muzyce Amerykanów raptem kilka elementów, to i tak mam wrażenie, że album może trafić w gusta tych, którzy kiedyś zachwycali się „Emergency & I”. Generalnie muzyka oscyluje w okolicach stylistyki post hard-core’owej z elementami typowymi dla klasycznego emo (tego prawdziwego, spod znaku Sunny Day Real Estate). Większość utworów opiera się na stosunkowo prostym, choć momentami wariacko szybkim, rytmie perkusji, wspomaganym przez bardzo wyraziste partie basu. Trzeba przyznać, że sekcja rytmiczna stanowi siłę napędową materiału, zwłaszcza w takich utworach jak „Giants” albo „Transfixed”. W sukurs idą im gitary, których styl i brzmienie przywodzi na myśl wczesne dokonania Sparty oraz prawie legendarnego zespołu No Knife (żeby nie powoływać się po raz kolejny na nieśmiertelnych Fugazi). Czasami biorą one na siebie prowadzenie melodii, czasami pozostawiają tą rolę wokalowi, skupiając się na wzmacnianiu siły rażenia perkusji. Wszystko to mogłoby sprowokować zaadoptowanie przez zespół, dość powszechnej od wielu lat na amerykańskiej scenie niezależnej, agresywnej maniery i tym samym ustawić go w długim szeregu podobnych do siebie kepel, a jednak w warstwie muzycznej udaje mu się uniknąć tak jednoznacznych skojarzeń. Pozostaje gdzieś pomiędzy undergroundową niesfornością a emo-punkowym mainstreamem, zdradzając talent muzyków do komponowania potencjalnie przebojowych piosenek. Wśród niech wyróżniają się „A Story’s End”, niemal nastrojowy „Save Yourself” oraz porywający w refrenie „Disconnect”. Charakterystyczne jest na pewno przesunięcie punktu ciężkości w stronę konwencji bardziej melodyjnej a mniej eksperymentalnej. Widać doświadczenie zdobyte w poprzednich formacjach procentuje, bowiem „Lies And Rhetoric” wymyka się oczywistej klasyfikacji i wyróżnia na swojej scenie, także pod względem jakości. Ja wiem, że ostatnio w kręgach fanów indie w modzie jest rzucać kalumnie pod adresem całej sceny gitarowej, rzekomo nieciekawej, wtórnej i czort wie co jeszcze. Wystarczy jednak na chwilę wychylić głowę ponad powierzchnię tej topieli uprzedzeń i nieporozumień aby zauważyć, że muzyka rockowa ma się dobrze, wystarczy tylko szukać jej w odpowiednich miejscach. Więc jeśli za nic macie sobie aktualne trendy, ewentualnie po prostu jesteście otwarci na nieco szersze spektrum muzyczne niż to, które próbuje się wam dzisiaj narzucić, to polecam sprawdzić Statehood.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace
Transfixed (live video)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Fugazi: The Argument
Dismemberment Plan: Emergency & I
No Knife: Riot For Romance!

sobota, 9 lutego 2008

Rafter

Rafter: Sex Death Cassette
[Asthmatic Kitty; 2008]


W dobie powszechnego dostępu do muzyki i wyraźnego wzrostu popularności artystów kojarzonych ze sceną alternatywną, coraz trudniej o debiut, który wyróżniałby się na tle innych wydawnictw oryginalnością, świeżym spojrzeniem, a przy okazji nie był pozbawiony potencjału przebojowego. Na szczęście nie doszliśmy jeszcze do punktu, w którym taka postawa byłaby młodym wykonawcom muzyki popularnej zupełnie obca, a cel, jakim jest artystyczny indywidualizm, praktycznie nieosiągalny. Na potwierdzenie tych słów przedstawiam Raftera Robertsa, producenta muzycznego wiernego idei oryginalności w sztuce (współpracował między innymi z The Rapture, Black Heart Procession, Fiery Furnaces i Pinback), który w tym roku postanowił sprawdzić się także jako solista (oprócz tego grywa w indie-popowej kapeli Bunky) i nagrać swój debiutancki album (co prawda dwa lata wcześniej wydał także „10 Songs”, ale po pierwsze było to bardziej demo niż faktyczny album, a po drugie i tak nikt o tym nie pamięta). Dwadzieścia utworów składających się na materiał „Sex Death Cassette” to istny kalejdoskop rozwiązań i eksperymentów, zarówno aranżacyjnych jak i stylistycznych. Nad całą płytą unosi się charakterystyczny dla wszystkich produkcji lo-fi duch manifestu do-it-yourself. Produkcja jest świadomie bałaganiarska, brzmienie sprawia wrażenie pozbawionego jakiegokolwiek masteringu. Tylko jedna trzecia wszystkich utworów przekracza długość dwóch minut, drugie tyle może aspirować do miana pełnoprawnych kompozycji ze względu na swoją strukturę, reszta to ledwie szkice, zarysowujące nieśmiało dość ogólny koncept, często wykorzystując w tym celu nietypowe instrumentarium. Te zabiegi wystarczyły, aby skutecznie uniemożliwić prostą klasyfikację płyty i zamknięcie jej w jednym tylko nurcie. Kalifornijczykowi udało się przy tym zachować idealną równowagę pomiędzy tendencjami do eksperymentowania a próbą pozostania w granicach piosenkowych, co w efekcie powoduje, że album potrafi zaskakiwać słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty. Wyróżnić należy przede wszystkim „Love Time Now Please” i „Chances” za kompozycyjną dojrzałość i cudowne melodie wzbogacone w tym pierwszym dęciakami, a w drugim smyczkami oraz „Zzzpenchant” za przewrotnie odwracany w połowie cyklu kawałka rytm. Bardzo jasno błyszczą także „Sleazy Sleepy”, w którym dęciaki sprytnie dublują główny motyw wokalny, wykończony dość nieoczekiwanie elektronicznym tłem „Tropical”, dynamiczny, hi-hatowy „No-one Home Ever” oraz cudownie harmonijny, klaskany „Asking” uzupełniony dość ironicznym tekstem. Na uwagę zasługuje także kilka „przerywników”, zwłaszcza delikatny „I Love You Most Of All”, w którym nieprofesjonalny brak synchronizacji pomiędzy gitarą a wokalem przypomina Guided By Voices, agresywnie przesterowany „Cadding Raccoons”, pięknie zagrany na banjo, nieśmiało wzruszający „Candy Sprinkles” oraz liryczny, wykorzystujący brzmienie trąbki i latynoskiej gitary „Casualty of BOC”. Trochę szkoda, że Rafter zdecydował się w taki sposób rozwiązać problem klęski kreatywnego urodzaju, bowiem większość z tych miniaturek, pozbawionych szans na rozwinięcie skrzydeł, z powodzeniem mogłaby przeobrazić się w pełnoprawne kompozycje. Z drugiej jednak strony cały urok „Sex Death Cassette” tkwi właśnie w magii niedopowiedzenia, swoistej atmosferze ulotności. Ślad, który pozostawiają w głowie szybko przemijające, kolejne elementy tej muzycznej układanki powoduje, że tym bardziej ma się ochotę do niej w niedługim czasie powrócić. Sprzyja temu ezoteryczny klimat albumu, pozorna niedbałość aranżacyjna, która w zestawieniu z prostotą melodii i lekkością jej prowadzenia lokuje Raftera Robertsa gdzieś pomiędzy wczesnym Beulah a tegorocznym debiutem Vampire Weekend. Osobiście nie mam wątpliwości, że „Sex Death Cassette” pozwoli każdemu fanowi indie na chwilę ochłonąć w natłoku podobnych do siebie produkcji tego nurtu, odpocząć i złapać drugi oddech. Obyśmy tylko doczekali się większej liczby takich perełek w najbliższym czasie.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Guided By Voices: Bee Thousand
Beulah: When You Heartstrings Break
They Might Be Giants: The Else

poniedziałek, 4 lutego 2008

And Also The Trees

And Also The Trees: (Listen For) The Rag And Bone Man
[Normal; 2007]


Nie jestem jeszcze tak wiekowym człowiekiem, aby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że lata dziewięćdziesiąte w muzyce śledziłem z równym zaangażowaniem co obecną dekadę. Dlatego moje spostrzeżenie nie będzie poparte ani doświadczeniem, ani wnikliwą analizą, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wraz z nowym wiekiem nadeszła moda na różnego rodzaju powroty i reaktywacje. Szkoda czasu i miejsca, aby przytaczać tutaj dziesiątki przykładów, faktem jednak jest, że w ostatnim czasie nowe albumy wydali artyści, po których jeszcze pięć-dziesięć lat temu absolutnie byśmy się tego nie spodziewali. Do tej grupy należą And Also The Trees, weterani z Worcestershire, którzy karierę zaczynali już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W ich przypadku powrót co prawda ma charakter dość umowny, ale przez wzgląd na te kilka lat przerwy w regularnym nagrywaniu płyt przed wydaną w 2003 roku „Further From The Truth” a później kolejną dziurę w dyskografii aż do listopada 2007 roku, pozwolę sobie trochę nagiąć tę definicję. Zwłaszcza, że pomimo upływu lat Brytyjczycy nadal mają wiele do powiedzenia w temacie klimatycznego smęcenia. Stąd ich nowe dzieło powinno spodobać się przede wszystkim fanom spokojnej, choć niekoniecznie romantycznej muzyki, skomponowanej z klasą i zagranej polotem. Takiej bardziej spod znaku Toma Waitsa i Nicka Cave'a niż Neila Younga. Młodsi słuchacze dostrzegą w niektórych momentach podobieństwo do takich wykonawców jak The National albo iLiKETRAiNS, starsi docenią zapewne odwołania do The Chameleons, Bauhaus, wczesnego The Cure oraz tych mniej mrocznych nagrań Swans. Ale materiał „(Listen For) The Rag And Bone Man” to przede wszystkim powrót do klasycznego brzmienia samych And Also The Trees, tego znanego choćby ze znakomitych płyt „Virus Meadow” i „The Millpond Years”. Najważniejszym i najsilniejszym punktem muzyki zespołu są przemyślane melodie i nieoczywiste rozwiązania harmoniczne, powodujące, że pomimo braku potencjalnych hitów, materiał wydaje się bardzo równy i sprawia nadzwyczaj solidne wrażenie. Zbudowany od pierwszych dźwięków posępny, kasandryczny nastrój, będący jedną z cech charakterystycznych grupy, wciąga słuchacza niczym wir i hipnotyzuje, a delikatne aranże uzupełniane smyczkami i pianinem oraz wiecznie młody głos Simona Jonesa na długa zapadają w pamięć. Warto poznać ten zespół choćby z tego względu, że pomimo upływu wielu lat estetyka subtelnie mrocznego indie zabarwionego delikatnie naleciałościami gotyckimi znajduje nadal wielu epigonów i całkiem pokaźne grono fanów. W przypadku And Also The Trees nie ma jednak mowy o naśladownictwie, bowiem są to muzycy, którzy stali w pierwszym rzędzie kiedy podwaliny pod ten nurt dopiero się formowały. Jeżeli więc w XXI wieku nadal można uczyć się takiej wrażliwości od grupy, która ma ją zakorzenioną głęboko w sercu, która kulturą gry przewyższa większość współczesnych artystów, to grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace (strona oficjalna)
MySpace (strona fanowska)

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
Bauhaus: In The Flat Field
The National: Boxer
The Chameleons: What Does Anything Mean? Basically