piątek, 6 czerwca 2008

Mudhoney

Mudhoney: The Lucky Ones
[Sub Pop; 2008]


Uprzedzam, że nie potrafię i nigdy nie będę potrafił bezstronnie podejść do czegokolwiek nagranego przez zespół Mudhoney. Bo to tak, jakby próbować znaleźć obiektywną skalę do oceny umiejętności kulinarnych własnej mamy, albo urody pierwszej szkolnej miłości. Z perspektywy czasu przyznaję, że dwie ostatnie płyty tego zespołu, nagrane po powrocie w (niemal) oryginalnym składzie, zostały przeze mnie nieco przewartościowane. Zachłysnąłem się po prostu możliwością obcowania z nowymi dokonaniami swoich idoli sprzed lat, licząc na to, że uda mi się poczuć jakbym znów miał szesnaście lat. Nie żeby „Since We’ve Become Translucent” i „Under The Billion Suns” były słabe, wystarczy odświeżyć sobie choćby „The Straight Life” z tej pierwszej żeby się o tym przekonać. Sęk w tym, że na drabinie jakości całościowo należało je umiejscowić co najmniej dwa poziomy poniżej tego, do czego przyzwyczaili nas Mudhoney w przeszłości. I, jak się okazuje, także przynajmniej jeden poziom od tego, na co przez cały czas było ich stać, bowiem „The Lucky Ones” to powrót zespołu do wielkiej formy, zarówno kompozytorskiej jak i wykonawczej, choć nie chodzi tu bynajmniej o nadzwyczajne umiejętności muzyków (chciałoby się rzec, że wręcz przeciwnie). Jakkolwiek wszystkie komplementy wygłaszane teraz pod adresem kapeli mogą brzmień mało wiarygodnie w kontekście tego co napisałem wcześniej, tym razem jestem absolutnie pewien swoich racji – nowy materiał to porcja garażowego rockandrolla, jakiego przez ostatnie lata na scenie rockowej uświadczyć można było raptem sporadycznie. Wystarczy posłuchać takich kawałków jak tytułowy „The Lucky Ones” czy klasycznie dzikich „Tales Of Terror” i „The Open Mind” (ten ostatni z charakterystycznie ironicznym tekstem „The open mind is an empty mind, so I keep mine closed”), aby dostrzec skok jakościowy na każdej bez mała płaszczyźnie i zostać porażonym witalną energią bijącą od tych utworów. Weterani ze Seattle zboczyli wreszcie ze ścieżki prowadzącej ich ku muzyce bardziej eksperymentalnej i powrócili do tworzenia tego, co wychodzi im najlepiej, a więc brudnej, nieokrzesanej muzyki gitarowej, opartej na prostych riffach i zbliżonej do największych i najważniejszych dokonań z okresu „Superfuzz Bigmuff”, estetyki śmierdzącej piwem, nikotyną i spalonym wzmacniaczem. Kompozycje mieszczą się w granicach garage-rocka i punk-rocka z elementami bluesa, wyznaczonych wiele lat temu przez takie grupy jak MC5, The Stooges, Ramones i The Dead Boys. Gitary Steve’a Turnera są znów tak wściekle przesterowane i hałaśliwe, że ich brzmienie osiąga momentami poziom absurdu a wokal Marka Arma, mimo upływu lat, nie stracił nic na zadziorności i nie zyskał nawet krzty na czystości. Tym samym jeden z dwóch frontmanów grupy może śmiało rywalizować o miano najgorszego wokalisty na rockowej scenie, co też nie jest w jego przypadku żadnym novum. A zatem wszystko po staremu – i to bardzo staremu. Jeżeli jesteście zwolennikami muzyki wyrafinowanej i nieliniowej, zdradzającej kunszt kompozytorski albo instrumentalną wirtuozerię, to polecam omijać „The Lucky Ones” szerokim łukiem. Ale jeżeli – podobnie jak ja – wychowaliście się na brzmieniu ze Seattle i czasami nostalgicznie spoglądacie na leżące na półce, pokrywające się coraz grubszą warstwą kurzu płyty Green River i Mother Love Bone, to nowe dzieło Mudhoney pozwoli wam na chwilę poczuć się tak, jakby grunge nigdy nie umarł.


Nie znasz? Posłuchaj:
MySpace

Znasz? Lubisz? Posłuchaj tego:
The Dead Boys: Young, Loud And Snotty
The Stooges: Raw Power
Green River: Dry As A Bone/Rehab Doll